tchu zabrakło, i żadne światło niebieskie ani ziemskie nie oświecało wyrazu męki, która twarz mu okryła. Rychło jednak lejce od drzewa odjął i obok niej siadł na sankach, które z tak cichym szelestem, że go nawet psy nie dosłyszały, wysunęły się za bramę.
Jechali leśną, szeroką, ciemną drogą, którą ona tylko co przedtem przebywała, posuwali się powoli, bez wstrząśnień po dobrze ujeżdżonym śniegu. Salusia, w skraju chustki, którą na głowie miała, twarz ukrywając, z cicha, głęboko, długo płakała, aż niezmierne zmęczenie płacz nawet w niej zatamowało: uciszyła się zupełnie. Cicho też było w lesie, tak ciemno, że droga, pomiędzy dwiema czarnemi ścianami, pod chmurnem niebem, bielała jak rozciągnięta na dnie otchłani. Po wierzchołkach czarnych ścian szły przyciszone szumy, niby gwary szeptów i wzdychań, niby złe wieści, albo proroctwa, przesyłane od ziemi chmurnemu niebu.
Ujechali już wiorst kilka, gdy Salusia pochyliła się i jedną z trzymających lejce rąk Gabrysia pocałowała. On parę razy po głowie ją pogłaskał i łagodnie ku swemu ramieniu przechylił.
— Zaśnij! — rzekł — odpocznij!
Czy usnęła, czy też rozmyślała? — nie można było dostrzedz w ciemności, ale z głową na jego ramieniu opartą siedziała tak cicha, jak najgłębszy sen. — A on, nie tylko małego konika nie popędzał, lecz owszem powolny chód jego wstrzymywał jeszcze, aby sanki posuwały się, o ile podobna, bez wstrząśnień i bez szelestu. — Wszystko jedno: przed świtem do młyna dojadą.
— Zaśnij, Salka! odpocznij!
Nie był starym; miał nie wiele więcej nad lat czterdzieści, lecz oddałby całą resztę życia, choćby najdłuższego, za trzy dni z tą kobietą przeżyte pod jednym dachem, z ustami przy ustach, z duszą przy duszy. — Nigdy jednak tego jej nie powie. — Zbyt biednym jest, sponiewieranym, w biedzie i poniewierce przed czasem
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Bene nati.djvu/283
Ta strona została przepisana.