dziś ustroił się á quatre épingles,[1] w sukno czarne i cienkie, w przód koszuli olśniewającej białością, w srebrny znak inżynierski u klapy surduta. Przytem ilekroć wbiegał w pas światła słonecznego, rozniecały się na jego osobie dwa małe ogniska blasków tęczowych: jedno pod szyją, drugie na małym palcu lewej ręki. Były to brylanty, tkwiące w śpilce od krawata i w pierścionku, zapewne zaręczynowym.
Powietrze było przejrzyste, jak kryształ, nieruchome i bladozłote; pasy światła słonecznego i pasy cieniów nierówne, postrzępione, kładły się na trawę, usianą opadłemi z drzew liśćmi czerwonymi, brunatnymi i żółtymi. Pomiędzy te liście, szeleszczące przy każdem dotknięciu, spadały gradem ze wstrząsanego drzewa śliwki węgierki, dojrzałe, fioletowe, ze złotemi kropkami wosku i z liliowym puszkiem.
Spadały nietylko na trawę i liście suche, ale też często na plecy i głowy osób, które dokoła drzewa biegały i co chwila to pochylały się, to wyprostowywały. Wywoływało to za każdym razem chwytanie się za głowy i ramiona, ucieczki, śmiechy.
Śmiech Sabiny brzmiał najcieniej, Rozalii najciszej, Wiktora i dzieci najgłośniej i najswobodniej. Zenon, którego zbliżenia się nikt nie zauważył, usiadł o kilkanaście kroków na małej ławce i, patrząc na brata, myślał, że taka wesołość, jak
- ↑ Dosłownie: na 4 śpilki, — znaczy, że nic w stroju nie brakło do elegancyi.