ców nie można było otrząsać, tylko trzeba było zdejmować za pomocą przyrządów odpowiednich. Wiktor natychmiast uzbroił się w długą tykę, z haczykiem i siatką u końca; chodząc dokoła drzewa, upatrywał na niem najpiękniejsze bonkrety i z ostrożnościami, które znowu rozśmieszały kobiety i dzieci, zdejmował je z gałęzi. Przytem jednak zajęciu, mniej ruchliwem, niż poprzedzające, spostrzegł wkrótce Zenona i wnet do niego przybiegł.
— Wróciłeś już od gospodarstwa! Jakże się masz? Czy dawno tu siedzisz?
Siadł na ławce obok brata. Kobiety, dzieci i ogrodniczek z koszami owoców poszli w głąb ogrodu, w kierunku domu. Wiktor chustką woniejącą ocierając pot z czoła, z uniesieniem mówić zaczął:
— Co to za miła rzecz — wieś! Świeże powietrze, ruch, swoboda, taka obfitość wszystkiego...
— Nie lubiąc »zieleniny«, jakże możesz lubić wieś? — uśmiechnął się Zenon.
— Na krótko też, mój drogi, na krótko ją lubię. Ile razy wpadłem na wieś na kilka dni, na parę tygodni, zawsze bawiłem się, jak dziecko, i byłem zachwycony. Ale żeby tak rok cały, to nie! Nie mógłbym za nic żyć bez towarzystwa, muzyki, teatru, wszystkich tych zresztą wrażeń, które tylko miasta dawać mogą...
Obrócił się twarzą do brata.
— Ale ty, szczęśliwy człowiecze, żyjesz tu sobie, jak w raju. Taka śliczna wieś, takie miłe kobiety, ładne dzieci... w czepku się urodziłeś...
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Bracia.djvu/073
Ta strona została uwierzytelniona.