Było — i nie było. To samo, czego się pragnęło i oczekiwało, a jednak zupełnie co innego. Raz jeszcze Zenon Hornicz doświadczył uczucia głębokiego niepodobieństwa, jakie zachodzi pomiędzy rojeniem a rzeczywistością, pomiędzy formą rzeczy, tą samą co dawniej, a istotą jej, zmienioną do gruntu. Tak jak dawniej, on i Wiktor byli i teraz synami jednych rodziców i nosili jedno nazwisko; ale gdzie, w czem, jakie pomiędzy nimi zachodziło jeszcze braterstwo?
Pożegnali się nie tak serdecznie, jak się powitali. Przy ostatniem uściśnieniu dłonie ich rozłączały się z trudnością, bo mieli obaj, chociaż w stopniu bardzo nierównym, instynkt braterstwa. Ale u ludzi ucywilizowanych instynkt nie jest już panem jedynym, a wszystko, co oprócz niego w nich istniało, odtrąciło się wzajemnie i bez słów przekonało o bezużyteczności stosunków dalszych.
— Kiedyż zobaczymy się znowu? — zapytał Wiktor i zaraz dodał: — zawsze trudno rozporządzać czasem.
— Tak, — odpowiedział Zenon — najpewniej znowu zobaczymy się nieprędko...
I w myśli dodał:
— Bo i po cóż?
Słowa te zamienili z żalem instynktownym, ale z przekonaniem, że inaczej być nie może, bo — po cóż?
Kiedy lokomotywa gwizdnęła, i pociąg zaczął oddalać się od stacyi, Zenon doświadczył przeszywającego uczucia straty poniesionej: utracił brata! Zwolna sunący naprzód szereg wagonów wydawał
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Bracia.djvu/096
Ta strona została uwierzytelniona.