mu się konduktem[1] pogrzebowym. Bywają pogrzeby rozmaite, a nie najmniej bolesnemi są te, w czasie których człowiek odśpiewuje requiem[2] sam jeden i tylko w najgłębszej tajemnicy serca. Teraz widok dziedzińca i domu odnowił w nim wspomnienia marzeń, poprzedzających przyjazd Wiktora, i tego, co potem nastąpiło.
W myśli powtarzał przysłowie, którem już nieraz w wypadkach podobnych karcił swoją nieukróconą wyobraźnię:
— Ach, stary wróblu, dałeś się znowu złapać na plewy!
Lecz zaraz potem myślał, że nie były to wcale plewy. Owszem, tacy ludzie, jak Wiktor, byli zapewne ziarnem ludzkości zdrowem i jędrnem, a tacy jak on — plewami, które należałoby zsypywać do domu waryatów, tego magazynu dusz obłąkanych ideami, nie mającemi w świecie żadnego zgoła obiegu.
Przed wejściem do domu zawahał się, stanął. Czuł, że mu chmura posępna przysłoniła oblicze, wiedział, że, spotkawszy się z kimkolwiek, musiałby je rozpogodzić. Ani powiedzieć, ani okazać tego, co czuł, nie miał przed kim. Wolał pozostać samotnym i muskuły twarzy swojej pozostawić w spokoju.
Usiadł na ganku. Niebawem usłyszał przez okno, w pobliżu otwarte, rozmawiające głosy Sabiny i Rozalii. Właściwie Sabina raz tylko się ozwała krótko i tak zcicha, że słów jej nie dosłyszał.