Tu obejrzał się, usłyszawszy za sobą szybkie kroki. Był to Pawełek, który doganiał go już od kilku minut, a teraz stał przed nim bardzo zmieszany, ale z wyrazem silnego postanowienia na twarzy, pobladłej i mizernej.
— Bardzo przepraszam, — zaczął — że zatrzymuję pana tak na drodze, ale nie mogę już dłużej wytrzymać, i niech mi pan pozwoli kilka minut pomówić z sobą.
— Ale i owszem, — odparł Zenon — tylko dlaczego ty tak wyglądasz, jakbyś dziś powstał z obłożnej choroby?
Na widok cierpienia, wyrytego na twarzy wychowańca, zapomniał o swoich ponurych myślach i ciężkich uczuciach; Pawełek też popędliwie przerwał:
— Bo, proszę pana, trzy dni już męczę się tak, że ani jeść ani spać nie mogę i czasem chciałbym zapaść się pod ziemię ze wstydu i żalu!
Łzy nabiegły do jego ciemnych, bystrych oczu, i zarazem odmalował się w nich gniew prawie wściekły.
— Gdybym mógł, proszę pana, tobym samego siebie bił, tłukł, kąsał, do turmy[1] zapakował...
— Ależ, na miłość Boską, czegóż ty się tak dręczysz! — zawołał Zenon z uśmiechem, niepodobnym do powstrzymania, bo rozpaczliwe gesty chłopca, pokazującego, jakby to on siebie bił, tłukł, kąsał, miały w sobie żywość naiwną i komiczną. Ale Pawełek, nagle zdobywając się na spokój, rzekł głosem stanowczym:
- ↑ Więzienie.