Ze słyszenia wiedział o tem, że gdzieściś na świecie są wielkie bogactwa i rozkosze; ale, jako rzecz niedościgła i niepożądana, nie obchodziły go one wcale. Nędzy nie zaznał i zbytków nie pokosztował nigdy: więc ani przeciw razowemu chlebowi goryczy, ani na słodkie przysmaki chciwości nie doświadczał. O tych ostatnich, poprostu, nie myślał nigdy, a kiedy teraz żona mu je pod postacią wspominanych mieszkań wspaniałych, obiadów smacznych, strojów drogocennych, świateł olśniewających na myśl nasuwała, z wyobraźnią na te nieznane rozkosze całkiem tępą, z duszą zupełnie im obcą, ręką machał i z zamyślonym na ustach uśmiechem powtarzał chłopskie przysłowie:
— Ot, zwyczajnie! Boh z ludźmi robić ihrysko, odnoho wysoko, druhoho nisko.
Co innego wcale, gdy mowa była o hulankach, romansach, kłótniach, zbrodniach, o tem wszystkiem, słowem, co on ogarniał jedną nazwą: grzech. To wszystko w ustach Franki sprawiało mu taką przykrość, że albo kręcił się na zydlu, jak w bólach stękając, albo, łokcie o kolana wsparłszy, a twarz w dłoniach zanurzywszy, w głębokiej medytacji kołysał się w strony obie.
Przez zaciśnięte zęby zcicha wymawiał:
— Pohane życie! Przeklęte życie! Żeby takiego życia ludzie nie znali! żeby ono wskróś ziemi poszło!
Czasem, gdy tak medytował, dziwnych doświadczał wrażeń i złud wyobraźni. Słuchając opowiadania o tem, jak wesoło ludzie bawią się na zamiejskich karuzelach, huśtawkach, całonocnych tańcach, i jakie na tych zabawach powstają pijatyki, bójki, choroby, romanse, nagle pod zamkniętemi swemi powiekami spostrzegał wodę błękitną, czystą, cichą, taką, jaką Niemen toczy w nieskazitelną pogodę, a nad nią albo różany pas jutrzenki, albo wełniste obłoki, do stada białych owiec podobne, albo chóry jaskółek, wkółko, wkółko zwijających się nad wodnemi liljami. Czasem ni stąd ni zowąd gołębie nad uchem mu zagruchały, lub jednostajnym, łagodnym szmerem zaśpiewały fale. Wtedy z nad dłoni podniósł twarz zmartwioną, zbróżdżoną i, gdy Franka z nim razem do chaty wróciwszy, nad głupotą chamską od śmiechu się kładła, nie sprzeczał się, wyrzutów jej nie czynił, tylko do umilknięcia skłonić ją usiłował.
— Cichoż już, cicho! — mówił — wolałbym ja, żebyś ty nie pamiętała, że na świecie żyłaś, nim do tej chaty weszłaś. Oj, rozumu nikt nie nauczył, a głupstw tak powyuczali, że i za-
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Cham.djvu/062
Ta strona została uwierzytelniona.