Jednak przy mdlejąco białym skłonie dnia zimowego, w ciszy, której nawet nie przerywały tym razem mysie szelesty, po pracy, która mu przyniosła daleko więcej zmęczenia, niż korzyści, na książkę wypadkiem spojrzawszy, wstał i ku szafce podszedł.
Gdy przez izbę szedł, pomimo pięknego swego wzrostu, w kożuchu i wojłokowych workach na nogach bardzo podobny był do grubego, ciężkiego niedźwiedzia. Kawałki lodu, w gęsty i krótki jego zarost wplątane, w ciepłej izbie roztapiały się i kroplami ściekały na wełnisty kołnierz kożucha.
Książkę z szafki zdjął, ku oknu przyniósł, na okładkę jej kilka razy dmuchnął, końcami czerwonych palców z poszanowaniem ostrożnie resztę pyłu z niej starł. Potem, na ławie usiadłszy, okładkę podniósł i na pierwszej zaraz karcie w grube, duże litery tytułu wzrok wlepił. Zrazu znaki te, jakkolwiek bardzo wyraźne, w nierozwikłane skręty mąciły się mu przed oczyma. Od trzech miesięcy ich nie widywał, odwykł... Już był przyzwyczaił się, zrozumiał, zapamiętał, a teraz znowu odwykł.
Jednak po kilku minutach pierwszą literę rozpoznał wyraźnie:
— S... — bąknął.
I potem, to z dłuższemi, to z krótszemi, zawsze przecież dość długiemi przestankami, każdą z liter wybąkując, sylabizować począł:
— S-ł-u-ż — służ, b-a — ba, służba...
Aż poruszył się na ławie z ukontentowania i bąkał dalej:
— B-o — Bo, ż-a — ża, Boża.
A potem, każdą sylabę oddzielnie i dobitnie wymawiając, powtórzył:
— Służ-ba Bo-ża.
Upłynął najmniej kwadrans, zanim te dziesięć liter w dwa te wyrazy złożył, ale podobały się mu one bardzo. Więc zaczął dalej:
— C-z-y — czy, l-i — li, czyli...
W taki sposób cały napis, pierwszą stronicę okrywający, przeczytał, aż do umieszczonego na samym jej dole roku wydania książki, którego nie przeczytał, bo na cyfrach drukowanych wcale się nie znał.
Na pamięć liczył biegle; ale żadnej cyfry wyczytać, ani tem mniej nakreślić nic umiał.
Te więc cztery znaczki, zupełnie dla siebie niezrozumiałe,
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Cham.djvu/100
Ta strona została uwierzytelniona.