Paweł dość długo milczał, a potem powolnym, monotonnym głosem mówił[1] zaczął:
— Nic ja o niej nie słyszał, nic ja o niej nie wiem, i Bóg tylko Święty wie, co tam z nią dzieje się... gdzie ona...
Po chwilowej przerwie mówił dalej:
— Ot, biedna, nieszczęśliwa! Znów na wołoczaszcze życie, na poniewierkę i na wszelakie złości swoje i ludzkie poszła... Znów dusza jej zgubiona i bez ratunku nijakiego w piekło lecąca... a ja myślał, że ją wyratował... od męki na tym, a od potępienia na tamtym świecie wyratował. Nie chciała. Nie wytrzymała. Czysta pijaczka, choć i wódki nie pijąca. Oj, biedna ona, biedna!
Ręką machnął; nie na kobietę, z którą rozmawiał, ale kędyś w bok pod ścianę patrzał.
— Nijakiego gniewu i nijakiej pretensji ja do niej nie mam. Do siebie pretensję mam, nie do niej, Inaczej widać trzeba mnie było z nią postępować...
— A toż! inaczej, pewnie, że inaczej... — z zapałem zaszeptała Awdocia. — Panowanie jej dałeś... do pracy nie zaganiałeś... w pościeli, jak ta świnia w barłogu, wylegiwała się... cukierki, jak ta pani, smochtała i herbatę piła...
— Żeby powróciła — po długiem milczeniu przemówił Paweł — jużbym ja teraz z nią inaczej...
— Czego jej powracać? Nie powróci... Marcela, z miasta przyszedłszy, mówiła, że już jej tam niema: pewno ze swoim lokajem gdzieściś dalej powlokła się...
Pawłowi oczy zaświeciły, ale prędko powieki spuścił i już ani słowa do Awdoci nie przemówił.
Ona też niebawem wstała, głową kiwnęła.
— Bywajcie zdrowi!
A potem:
— Niech będzie pochwalony! — powiedziała i wyszła.
Po dniu mroźnym i wietrznym noc zrobiła się burzliwa. Naokoło chaty wichry dęły, dmuchały, huczały, jęczały.
Paweł lampkę zgasił. Czarna ciemność zaległa izbę, w tej ciemności i wśród słabnących, to wzdymających się głosów wichru nie zasnął Paweł tak, jak dawniej bywało: odrazu i twardo.
Długo z cichemi łopotami i szelestami dokazujących wśród koszów i mioteł myszy słychać było obracanie się na łóżku ciężkiego ciała i głośne, przewlekle westchnienia; aż zastąpił je żar-
- ↑ Błąd w druku; powinno być – mówić.