łzami. Bez słowa, cicho, z oczyma po brzegi nabrzmiałemi łzami, dwa kroki uczyniła i, również o kilka kroków od Pawia oddalona, zgięła się przed nim całem ciałem, szybko a tak nisko, że włosy jej końcami swemi ziemi dotknęły. Tak za doznane dobrodziejstwa dziękując, lub o nie prosząc, kłaniają się czasem chłopi i chłopki. Widziała to pewno nieraz, i teraz, w ten sam sposób ukłoniwszy się przed Pawłem, szybko zwróciła się ku drzwiom i do sieni wyszła.
On ręką po oczach powiódł i, mokrą dłoń od nich odjąwszy, ciężką głowę na niej wsparł. Tak kilka minut przesiedział; Franka z sieni nie powracała. Wstał, drzwi otworzył i w ciemnym kącie ujrzał ją, z czołem do ściany przyciśniętem stojącą.
— Chodź! — rzekł znowu.
Posłuszna, weszła i przed piecem, twarzą do izby zwrócona, stanęła.
Paweł, na ławie usiadłszy, powoli, słabym głosem mówić zaczął:
— Jeszcze i ten raz wyratowałem ja ciebie, choć ty wielkiego grzechu dopuściłaś się... ale żebyś tam została, tobyś już na wieki zginęła, a tutaj może jeszcze i upamiętasz się, może choć teraz złości swojej przelękniesz się i do upamiętania przyjdziesz... Pożałowałem ciebie, oj, jak pożałowałem! a do tego i przysięgałem, że do śmierci ciebie nie opuszczę. Przysięga nie żart. Kiedy przysiągłem, że nie opuszczę, to nie opuściłem... i do śmierci tak, jak przysiągłem, nie opuszczę...
Trudno mu było mówić; jednak widząc, że nieruchoma, osłupiała stoi, dodał jeszcze:
— Nu, czego tak stoisz?... ogień rozpal, bo w chacie zimno i harbaty zgotuj dla siebie samej i dla mnie... Rób, co chcesz, i co potrzeba. Taka sama ty tu gospodyni, jak i wprzódy była.
Jakiej natury siłę zawierały w sobie ostatnie słowa jego, że niby kula ognista, niby pocisk potężny, w samą zda się pierś tej kobiety ugodziły? Zachwiała się na nogach, kolana ugięły się pod nią i czerwonym rumieńcem naprzód, a potem łzami oblana, na ziemię upadła.
Nie krzyczała, nie łkała, nic jęczała; przeciwnie, z czołem do ziemi przyciśniętem, przez minut kilka leżała, jak grób cicha, i to, że żyła, zdradzały tylko rytmiczne ruchy jej pleców, wysoko podnoszących się i opadających w płaczu rzęsistym, ale tak cichym, że najlżejszego szmeru nawet z niej nie wydobywał.
Po kilku minutach zerwała się i ogień rozpalać zaczęła.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Cham.djvu/177
Ta strona została uwierzytelniona.