przecież nie trwa długo, milknie i strumyk znowu szemrze, z lekka klekocąc.
Za jarem, w pobliżu wsi, nieco dalej w głąb widnokręgu, na płachcie żółtego piasku, w nizkiej sośnince, cmentarz z mnóstwem krzyżów nierównego wzrostu, które wznoszą się nad sośninkę, czarne na tle błękitnego nieba.
Na to wszystko, w tej godzinie przedwieczornej, padł moment spokoju bez granic. Ani ludzi, ani głosów, nigdzie śladu ruchu.
Cisza. Nie dlatego, aby dom był bezludny; gdzie tam! W tej porze roku szczególniej, gdy wakacye szkolne ostatniego kresu swego dobiegają, kipi w nim życie, jak wrzątek. Tyle ludzi! Starszy pan domu i jego żona, młody pan Witold i jego młodziutka żona... ach, ten niesłychanie żywy pan Witold, który przed rokiem zaledwie skończył studya uniwersyteckie, a już jest żonaty i dwóch byłych kolegów swoich na wakacye do siebie ściągnął; szesnastoletnia panna Jadzia, dwudziestoletnia panna Janina, czternastoletni Staś i szkolny jego kolega Tadzik. I jeszcze dwóch gości: od paru tygodni chorowity krewny i od paru godzin młody sąsiad, zdeklarowany konkurent... Dużo ludzi! Ale teraz, niewiedzieć gdzie się to wszystko podziało! Jakby coś wymiotło stąd ludzi, tak pusto. Dzień świąteczny. Pewnie rozeszli się wszyscy, rozbiegli na pole, do lasu, na rzekę, bo rzeka płynie tuż
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Chwile.djvu/019
Ta strona została uwierzytelniona.