pan Witold, usłyszawszy wyraz «susz», z takim gwałtem, jakby kula ziemska wnet w przepaść bezdenną stoczyć się miała, wołać zaczyna:
— Suszy! dawajcie suszy! Bronek! Kazik! Janka! Jadźka! Panie Władysławie! suszy! suszy! Malcy! hej, malcy! Staś! Tadzik! Antek! Suszy dawajcie! Nieścież prędzej! Jezus Marya! prędzej! bo przez wieki wieków nie zapali się i runie! dalibóg, nim zapali się — runie! Suszy! Suszy!
— Niesiemy! Niesiemy! Niesiemy! — brzmią w odpowiedzi z pod olszynki glosy męskie, niewieście, dziecinne i na wązkim pasie łąki ukazują się jasne suknie panieńskie, białe mundury studenckie, bluzki szkolne w towarzystwie kredensowego spencerka.
Wszyscy coś niosą, albo ciągną i są bardzo weseli, oprócz jednego ze studentów, który jest smutny, nawet ponury i w milczeniu grobowem brzemię swe rzuca na ziemię z takim impetem i tak blizko Marcinowego ramienia, że Marcin podnosi głowę i gderać zaczyna:
— A toż po jakiemu panicz robi? Kto to tak drzewo na ludzi rzuca? Tylko co panicz głowy mi nie rozbił! A żeby tak rozleciała się w kawałki, to pięknie byłoby, a?
Student, zwany Bronkiem, niesłychanie oddalonym jest od chęci i zamiaru rozbijania głów ludziom...
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Chwile.djvu/026
Ta strona została uwierzytelniona.