nami wesołemi, na których dnie rozlewała się rzewność głęboka.
Pan Władysław, łokciem wsparty o kępę trawy, głowę oparł na ręce i patrzał w gwiazdy, a Bronek, jakby nieprzezwyciężonym magnesem pociągany, okrążał z tyłu rozsiadłe na ziemi towarzystwo i powoli, powolutku zbliżając się ku śpiewającej pannie, dumał.
— Dla kogo świeciłaby...dla kogo... dla kogo? Dla mnie, czy dla niego? Wczoraj, o tej samej porze śpiewała tę samą piosnkę... dla mnie... zgiń świecie! jeżeli nie dla mnie... i nie do mnie! Szampańska to była chwila! A teraz... dla kogo śpiewa? do kogo?...
Tak dumał z oczyma wlepionemi w profil panny Janiny, który na gorącem tle płomienia uwypuklał się w złotych włosach, jak delikatnie na rubinie wyrznięta kamea.
Gdy umilkła, cienki dyszkancik panny Jadzi wygłosił:
— A teraz, niechaj znowu Elżbietka zaśpiewa!
Bo jeżeli dwór miał swoją śpiewaczkę, to wieś miała także swoją, a była nią Elżbietka. Więc na przeciwnym brzegu słychać było przez chwilę ciche chichoty, wzajemne zachęcania się i namowy, aż rozległ się wysoki i czysty głos Elżbietki, na żwawą i filuterną nutę, śpiewającej:
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Chwile.djvu/038
Ta strona została uwierzytelniona.