— Zapalenie płuc, mózgu, paraliże, suchoty... — wmieszała się panna Jadzia.
— Cholerę, dżumę... nosaciznę! — dokończył student Kazik — i nikt już nic więcej od śmiechu wymówić nie mógł.
Przeraźliwa litania wszystkich chorób możliwych, jak dachówka ze szczytu wieży niespodziewanie spadając na rozbawione, w śpiewie wesołym zasłuchane głowy, tak je rozśmieszyła, że wstrzymywali się od śmiechu i wybuchali nim znowu, nie mogąc uspokoić wesołości, którą nakoniec starsza pani przerwała, powstając i mówiąc:
— Ależ to prawda! prawda! Pan Teofil ma słuszność! późno już! pora do domu! Proszę na herbatę!
Sama tak śmiała się, że ledwie mogła mówić, ale usiłowała łagodzić to, co śmiech powszechny mógł mieć ubliżającego dla chorowitego gościa.
— Trouble—fête! — na pana Teofila zerkając, szepnął do żony pan Witold.
Wszyscy powstali.
Panna Janina i Jadzia wołały za rzekę:
— Dobranoc, Elżbietko! Dobranoc, Pietrusiu!
Tamte odkrzykiwały wzajemnie:
— Dobranoc, panienkom! Dobranoc!
A bór powtarzał wtórem przewlekłym:
— Noc! nooc! noooc!
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Chwile.djvu/040
Ta strona została uwierzytelniona.