Zdaleka zdawać się mogło, że to cienie ścigają się w zmroku, bo był jeszcze i czwarty, wlokący się z tamtymi trzema, cienki, przygarbiony, postękujący.
Jeden z cieniów narzekał:
— Ach, nieszczęście! nieszczęście! Stodoły pełne! bydło w oborach!
A drugi pocieszać usiłował:
— Z sikawką polecim zaraz! zgasim! Czy to tak kiedyś paliły się wioski... a świat nie spalił się! stoi!
I obaj z pośpiechu dech tracili; ten zaś cień, który wlókł się na ostatku postękując, mruczał:
— Śliczna mi willegiatura! To piecze, to moczy, to straszy... Ogień, rosa, pożary... Tu do ostatka zdrowie stracić można! Dość już tego!... Żeby jak najprędzej do łóżka!
Nad stromem urwiskiem jaru, naprzeciw chaty, której dach stał w płomieniu i dymie, kobiety, wśród rosą ociekających berberysów, za paski u bluzek trzymały dwóch malców, którzy, błagając, brykając, prawie płacząc, wyrywali się na drugą stronę jaru, na pożar, na pomoc panu Witoldowi i dwóm studentom, których postacie ukazywały się czasem w blaskach ognistych, a głosy rozkazujące, donośne, wołały:
— Tu! z tej strony! płot rozerwać! strzechę rozbierać! Wody dawajcie! Bydło wyprowa-
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Chwile.djvu/049
Ta strona została uwierzytelniona.