Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Chwile.djvu/050

Ta strona została uwierzytelniona.

dzajcie! Dzieci zabierać! dzieci zabierać! Gumno oblewać!
Jasno zrobiło się od płomieni, jak w dzień; na brzozach, obrastających toki jaru, można było liczyć liście: tak je nawskroś przejęła poświata złoto—dymna; można też było po drugiej stronie jaru rozróżniać twarze i ruchy ludzi, których dokoła pożogi zbierało się coraz więcej, którzy włazili na sąsiednie dachy i miotali z nich na ziemię kule słomy, podawali z dołu i przyjmowali u góry naczynia z wodą, toporami walili w płoty, na wiejską drogę wypędzali bydło, w ramionach unosili dzieci. Powietrze napełniło się mnóstwem zmieszanych głosów: szumem ognia, krzykami mężczyzn, lamentem kobiet, płaczem dzieci, rykiem bydła, wrzaskiem ptactwa domowego. Topory stukały, psy wyć zaczęły; stada wróbli i gołębi podnosiły się z podwórek i z pozłoconemi skrzydłami zapadały w brzozy i kaliny jaru. A w górze, z rozszerzającego się wciąż morza płomieni, dym walił olbrzymi, czerwony zrazu, potem czarny, kłębami szedł pod niebo czarne, z którego poznikały gwiazdy, rozwlekał się po ognistych zmrokach, spływał aż na dno jaru i dobywał się zeń na stronę przeciwległą, tak krztuszący, gryzący, że oczy kobiet, które tam pomiędzy berberysami stały, były pełne łez. Panna Jadzia płakała na dobre, z chusteczką przy