z parobkami dworskimi ogromna rurą, pełną wody, manewruje. Na sąsiednim dachu zaś siedzący pan Witold krzyczy tak, że o całość gardła jego lękać się można.
— Dziurdziewicz! tu, tu, ten dach oblewać! Na miłość boską, bo głownie lecą! wody dawać! prędzej! prędzej!
Istotnie, z ognistego morza wystrzeliwają rozpłomienione głownie i w pobliżu wołającego na strzechę padają, a jednocześnie z dołu wytryskuje ogromny strumień wody i rzęsistą ulewą okrywać poczyna strzechę, siedzącego na niej pana Witolda i głownie, które, jak gniazdo wężów, syczą i z sykiem gasną.
Młodziutka żona pana Witolda, obu dłońmi zakrywając twarz, do pobladłej róży polnej teraz podobną, szepce:
— Boże! Boże! jak ja się boję! jak ja się boję!
A o parę kroków od niej stojący pan Władysław tonem zupełnie krytycznym mówić zaczyna:
— Bo też to jest ze strony tych panów narażanie się zupełnie zbyteczne... zbyteczne! Należało posłać narzędzia ratunkowe, służbę, ale pocóż koniecznie udział osobisty?... To niebezpieczne, a w najlepszym razie niezdrowe!...
Panna Janina znowu ku mówiącemu twarz
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Chwile.djvu/054
Ta strona została uwierzytelniona.