skoczyła. Jasna suknia jak promień ześliznęła się po stromej ścianie i już wspinała się na przeciwległą, wprzód, nim ktokolwiek słowo przemówić zdołał. Po mokrych trawach, od krzaku do krzaku, od brzozy do brzozy, w mgle dymu, opadającej w dół, wspinała się ku górze, aż u samej krawędzi jaru, w spiece ognistej i w łunie czerwonej stanęła. Wtedy też ręce jej wyciągnęły się w powietrze i załamane na suknię opadły, a z ust wydarł się straszny krzyk.
Dziurdziewicz i Marcin z przodu, a dwaj parobcy z tyłu nieśli nosze, na których leżał Bronek. Ręce miał oparzone, jakby ze skóry odarte, szerokie plamy czerwone na twarzy i szyi, oczy zamknięte. Biały mundurek studencki wyglądał jak łachman wszędzie podziurawiony i z sadzy wyciągnięty; bił od niego zapach dymu i spalenizny.
— Przez jar poniesiemy! bliżej będzie! — wolał Dziurdziewicz.
Ale Marcin protestował.
— Żeby jeszcze spadł z noszy i na dół stoczył się! Z takiej stromej góry znosić! Na drogę trzeba... przez pole!...
— Umarł? — z rękoma przy głowie krzyknęła panna Janina.
— Żyje! zemdlał tylko! żyje! Trzeba prędzej do domu z nim i po doktora! Skoczę zobaczyć, czy przez jar można?
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Chwile.djvu/057
Ta strona została uwierzytelniona.