mu w dłoniach, jak więz strun targanych i powtórzył:
— Prawda! Niema nic takiego, czego nie usiłowałbym dla pani uczynić, o czem nie pragnąłbym z panią mówić, czego nie poszedłbym z panią szukać, byleby wolno mi było patrzeć w twoje oczy i głosu twojego słuchać.
Ramieniem otoczył jej kibić, a ona pobladła, oporu nie stawiła. Źrenice jej zachodziły mgłą upojenia.
— Prawda! Człowiek znajduje szczęście wtedy tylko, gdy ono samo wychodzi mu na spotkanie. Ani mnie, ani pani nie spotkało dotąd nigdy... Teraz przybywa! Tuż obok nas czuję gorący jego oddech i tę siłę magnetyczną, która pociąga nas za niem — choćby w otchłań!
Pociągnął ją ku piersi, a jej głowa, jak kwiat w podmuchu wiatru, pochyliła się i oparła na jego ramieniu.
— Biedna! samotna! szlachetna! prześliczna! Moja! Czy moja?
Wraz z ostatnim wyrazem usta jego spoczęły na jej ustach.
W pokoju zapanowała cisza. Minuta... dwie, i — nagle, silny okrzyk niewieści:
— Nie! nie!
Stała za stołem z lampą, mieniąc się na twarzy purpurą i bladością, prawie z obłąkaniem
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Chwile.djvu/081
Ta strona została uwierzytelniona.