Coś z powagi i siły męskiej powiało na nią od słów tych, od jego wiedzy, od przenikającej jego wiedzę poezyi powściągliwej. Szła, szczęśliwa, zapytując, słuchając. Przechodniów spotykali mało. Często dwie ich postacie, młode, zgrabne, promieniejące, z rozmową cichą i szybką same jedne przesuwały się w prawie kościelnym chłodzie i zmroku tych szczelin, wydrążonych w tych murach wysokich, szarych. Za nimi płynęła powietrzem smuga woni fiołkowej.
Czy długo to trwało?
Nie pomyśleli o tem, tak jak nie uczuwali znużenia, ani głodu. Owszem, żadną wyraźną myślą sprawy sobie z tego nie zdając, mieli uczucie istot skrzydlatych, wolnych od pęt życia codziennego, upojonych balsamami lejącymi się z jakichś górnych i złotych eterów. Zatrzymali się dopiero przed masą zieleni, która im drogę zastąpiła. Nieduży, ale piękny ogród publiczny, pełen drzew rozłożystych i pomiędzy niemi siedzeń, zapraszających do spoczynku. Mało ludzi, wiele ciszy i mnóstwo jaśminowych kwiatów, wonnem mlekiem oblewających krzewy. Na ławce pod jaśminami, raz jeszcze przez roztwartą bramę ogrodu zatopiła wzrok w wązką uliczkę, u której końca strzelała pod niebo wieża starego kościoła.
— Pewna jestem, że przyjaciółka moja, do której szłam, gdy pana spotkałam, często tę
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Chwile.djvu/099
Ta strona została uwierzytelniona.