sów, jakby namyślał się, co z tego wszystkiego wymienić naprzód w swojej litanii miłości. Było przecież w niej coś, co miało u niego pierwszeństwo nad koralem ust, zlotem włosów i błękitem oczu.
— Kocham serca tak poranne, jak jutrzenka, która nie wie nic, jakim będzie dzień, nad którym wschodzi, tak czyste, że na ich kryształy nie padło jeszcze żadne ziarno kurzawy, płynącej nad drogami świata, tak szczere, ufne i do dna błękitne, że wierzę we wszechprzestrzenność i wiekuistość błękitów. Kocham takie serca, bo dają cudne marzenie o doskonałej niewinności i odpocznienie oczom, zmęczonym widokiem win... Kocham czoła doskonale dziewicze, których ani razu nie sfalował wicher życia. Są one, jak śniegi w polocie i jak alabastrowe tablice, na których ręka Boża nie wyryła jeszcze nic — oprócz piękności. Alabaster ich nie ma skazy ciemnej i w przebiegającej go sieci liliowej nie płynie żadna kropla jadowita... Kocham usta, z których koralowego kielicha wychodzą hymny uwielbienia dla wszystkiego, co istnieje... Są to usta, które umieją w poszeptach wiosennych mówić rzeczy tak miłe, że z zachwyceniem słucha ich dojrzałe lato, a potem śmiać się deszczem paciorek kryształowych, gdy mała siostrzyczka prosi o wyprowadzenie na spacer jej lalek... kocham rękę białą,
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Chwile.djvu/105
Ta strona została uwierzytelniona.