Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Chwile.djvu/107

Ta strona została uwierzytelniona.

po niebie, zjadają rozciągnięte po niem smugi ideałów... Nienawidzę zwierząt, które, wyłażąc z podłoży natury ludzkiej, depcą najwyższe jej wykwity i przeszkadzają im rozwijać się z pąków. Nienawidzę masek, szczudeł, głupich pozłot, płytkiej politury... Nienawidzę zagadek, które w głębi człowieka plączą zło i dobro, czyniąc go nieraz dla siebie samego zagadką. O, te zagadki, które w nas samych na zgubę naszą pracują. Coś w nas jest, co na zgubę naszą pracuje... Nie czujemy w sobie nic, łudzimy się. Ach jakże łudzimy się, myśląc: jesteśmy czyści, silni! Coś bez nazwy i wiadomego początku obudzi się, zawyje, rzuci się na podłożu naszem i z krzykiem przestrachu spostrzegamy, żeśmy — słabi, występni!
Nagłym ruchem wstał i rękę podniósł do czoła, w które uderzył ciemny rumieniec.
— Nienawidzę samego siebie!
W szepcie, jakim to wymówił, była zgryzota czarna i ciężki wstyd, który nizko pochylił mu głowę.
Nie rozumiała nic oprócz tego, że on cierpi. Pełna żałości powstała i z prostą, szczerą tkliwością w oczach, ręki jego dotknęła tą samą dłonią, która od siwej głowy dziadunia, jak skrzydło anioła, odwiewała gorycz i nudę starości.
— Pan ma jakieś wielkie zmartwienie, nie