rych oczy jej nieraz napawały się pięknem; pomimowolna też glorya talentu i sławy zdawała się unosić nad śmiałą gęstwiną ciemnych pierścieni jej włosów. Czoło, po którem myśl skupiająca się nad zadaniami życia i sztuki przeciągnęła cienką brózdę, jak nitkę z ciemnego pasma, pochylając nad czołem towarzyszki, do »śniegu w polocie« podobnem, zapytywała, mówiła, wywoływała wspomnienia miejsc i chwil, które były im wspólne. Dość długo dwa ich głosy z brzmieniem zupełnie różnem mieszały się z sobą w szybkich i nieraz jednoczesnych pytaniach i odpowiedziach, aż jeden z nich, kryształowy zwykle, teraz trochę stłumiony, przemówił:
— Gdy miałam tu wejść, dwa razy zapytałaś głośno: czy to pan, panie Bohdanie? Kto to ten pan Bohdan, którego przyjścia oczekujesz, Janiu?
— Pan Bohdan Olski...
Głos kryształowy ciszej niż zwykle zapytał:
— Ten autor?
— Tak... Nie znasz go naturalnie.
Chwilę trwało milczenie.
— A ty, Janiu, znasz go zblizka?
Artystka, w jednej ze swych posągowych postaw, uśmiechała się.
— Czy go znam zblizka? Jest to, Cecylko — mój narzeczony!
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Chwile.djvu/115
Ta strona została uwierzytelniona.