Janina stała przed nią zaniepokojona.
— Nie! to nie draperya temu winna! Jesteś blada i zmieniona...
— Jestem trochę chora. Przyjechałam tu właśnie dlatego... aby lekarzy... Nie zważaj na to! Już przechodzi... przeszło...
Sięgnęła do pudełka z cukierkami, stojącego tuż obok na małym stoliczku.
— Więc czujesz się bardzo szczęśliwą?
Uczuła sama rękę swą ujętą w giętkie, nerwowe dłonie artystki.
— Pierwszy raz w życiu zobaczyłam, jak wygląda szczęście. Cudnie wygląda ono, Cecylko! Zdaje się, że teraz dopiero, odkąd się z niem spotkałam, uczułam wartość życia... Przedtem, było ono tylko obowiązkiem, teraz jest... taką radością! Po raz pierwszy zrozumiałam wyrazy: radość życia. Bo ty wiesz: nie urodziłam się tak jak inne w gnieździe wysłanem puchami, które co wiosny sypią się z topoli, ani mnie w kołysce usypiały śpiewy słowicze.
Z kamienną zadumą w oczach, Cecylia rzekła:
— Wiem. To prawda.
— Dzieciństwo moje było ubogie i srogie. Wzrastałam i żyłam pośród ludzi obcych, a potem, gdy uczułam w sobie szelesty skrzydeł mego anioła, tego anioła piękna, który rwał mnie w krainy podsłoneczne, ileż cierpienia, tęsknoty,
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Chwile.djvu/117
Ta strona została uwierzytelniona.