Coś mi nad samem uchem zastukało w szybę. Niech sobie stuka! Co mi do tego!
Po raz drugi:
— Puk, puk, puk!
I zarazem coś szepce:
— Odwróćże głowę, leniuchu, i spójrz na mnie. Czy nie czujesz, że co najmniej tyleż nudzisz się, ile smucisz. Pogawędźmy z sobą trochę; może cię to rozerwie.
Zanim zdołałem się odwrócić, musiałem głowę podnieść, raczej podźwignąć. Podźwignąłem. Il n’y a que le premier pas qui coûte. Spojrzałem na tę szybę, do której coś pukało...
Nikogo, nic. Tylko tuż pod oknem stoi wielki, stary klon i szeroko rozpościera silne gałęzie, całe w liściach żółtych, dużych, dłoniastych i głęboko wyzębionych. Właśnie jeden z tych liści najdłuższym z zębów swoich o szybę mi uderza, a inne dokoła niego rozpościerają się, jak dłonie na coś wskazujące, albo w górę podlatują, albo, zbliżając się ku sobie, z cicha szepcą.
Niechby tam sobie szeptały, ile chciały, ani myślałbym ich słuchać, ale ten jeden, wciąż w szybę dzwoniący, niecierpliwić mnie zaczyna.
— Czego chcesz?
Jakby na zaklęcie, na to pytanie klon poruszył wszystkiemi naraz gałęźmi, które rozstąpiły się na wszystkie strony. No i cóż? Cu-
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Chwile.djvu/131
Ta strona została uwierzytelniona.