Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Chwile.djvu/132

Ta strona została uwierzytelniona.

dne niebo wieczorne, to prawda; u skraju, strugą gasnącego żaru z ziemią rozdzielone, powyżej przelewające fiolety ametystowe z bladą zielenią, na którą usiadły już drobniutkie gwiazdy. Niegdyś widok ten wprawiałby mnie w ekstazę, ale teraz... po co ukazujesz mi go, stary klonie?
Nie odpowiedział nic, tylko u samego szczytu, jak dwa ramiona, szeroko r•ozpostarł dwie gałęzie, pomiędzy któremi zawisł obłok, podobny do skrzydła zrumienionego dogasającym ogniem. Prawie w mgnieniu oka skrzydło to przelało się na wachlarz rozpostarty, potem na pochodnię, wyrzucającą z płomienia kłąb dymu, a wkrótce, połączywszy się z parą nadbiegłych powietrzem puchów różowych, utworzyło profil dziewiczy ze złotym warkoczem, który wnet zwinął się ku górze i w sposób taki osłonił profil, że ukrył się on w przyłbicy rycerskiej, powiewającej srebrnym pióropuszem.
Bardzo ładna gra obrazów! Lubiłem niegdyś przypatrywać się robotom niewidzialnego snycerza, który w czarnoksięskiej retorcie przelewa pod niebem jedne w drugie tysiąc form i kruszców, ale teraz... co mi z tego!
A poczekaj, poczekaj, klonie! nie opuszczaj w dół gałęzi! Co to za czarne punkciki pomiędzy niemi, niby ziarna makowe rozsypane? Tu i owdzie dobywają się z nich dźwięki krót-