myśli i wwierca się w drzewo tak, że aż mu miąsz przegryza. Ale po co ja ci to mówię? Wszak nie możesz być psychologiem, jakkolwiek od paru minut spostrzegam, że jesteś wcale przyjemnem drzewem.
— Jestem tylko niezłem sobie drzewem, — skromnie odpowiedział klon. — Dobre chęci moje znają te skrzydlate maleństwa, o których opowiadać nie skończyłem. Na wiosnę, kiedy wierzby gubią z gałęzi takie kotki podługowate, mięciuchne, srebrnawe... Wiesz?...
— Wiem, wiem, — przerwałem z żywością, która zdziwiła mnie i zmartwiła. — Świat roślinny niegdyś kochałem i przypatrywałem się mu zblizka, lecz teraz, co mam mniemać o bezdenności mego smutku, którego dno znalazły kotki wierzbowe, podługowate, mięciuchne, srebrnawe!
Klon zaś, nie zważając na przerwę prawił dalej:
— I kiedy topole sieją po świecie takie mnóstwo puchu, że ziemia nim na szerokich przestrzeniach okryta jak śniegiem, wtedy to trzeba widzieć, jaka to robota, jaki gwar, trzepot, skakanina, wyścig dzióbków, które z kotkami i puszkami do mnie się zlatują. Mam tego wówczas mnóstwo! Teraz wróbli tylko trochę, kilka rodzin makolągwich i ot, dziś właśnie para gilów
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Chwile.djvu/134
Ta strona została uwierzytelniona.