Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Chwile.djvu/136

Ta strona została uwierzytelniona.

opuszczał na gniazda, jak firanki, albo jak opiekuńcze ręce z czujnie rozpostartymi palcami. Gniazda też uciszyły się naraz, a dwie główki gile, z pomiędzy liści wyzierające, przytuliły się do siebie i zamknęły oczy. Wtedy rzekł:
— To są moje dzieci.
Po raz pierwszy oddawna uśmiechnąłem się.
— Masz ich mnóstwo!
— Czy tylko tyle! — odpowiedział z dumą. — Nie masz pojęcia, ile dokoła pnia mego wyrasta ździebeł trawy rozmaitej, któraby przepadła, a przynajmniej skarlała, gdybym liśćmi swymi gruntu dla niej nie użyźniał, a później wzrostu jej cieniem swym nie strzegł. Gdyby nie ja, głódby je, te źdźbła, skurczył, lub skwary słoneczne pożarły. I zdaje się na pozór, że szkoda byłaby nie wielka, a jednak nie, bo są to istotki śliczne i z ich zgubą zginęłaby na świecie duża kropla piękna. Prawie nikt o tem nie wie, dlatego, że są małe; a tak to już jest na świecie, że łatwiej u wielkich dostrzedz pyłek piękności, aniżeli ogrom jej u małych. Ja ją dostrzegam w pióropuszkach, piórkach, gwiazdkach, języczkach, piłkach, strzałkach, koronkach, żyrandolkach, któremi ten drobiazg z ziemi wyrasta i drobniejszemu jeszcze od siebie drobiazgowi służy...
— Służy? — zapytałem.
— A jakże! Ce qui se ressemble s’assemble.