Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Chwile.djvu/140

Ta strona została uwierzytelniona.

tak podcinał mu nogi, że długo iść nie mogąc, a mnie ujrzawszy, runął jak długi u stóp moich...
Stałem wówczas w pełnej wspaniałości swego zielonego płaszcza, więc niedługo myśląc, rozpostarłem go nad tem w męce leżącem ciałem ludzkiem, tak szeroko i bacznie, że od stóp do głowy okrył go łagodny, kojący cień. Potem liśćmi, jak wachlarzami, zacząłem poruszać zwolna, cicho, tyle tylko, aby ich powiewy osuszały mu krople potu na twarzy i ochładzały rozpalone oczy. Wił się czas jakiś na trawie, jęczał i przeklinał, lecz stopniowo, w spokojnym szmerze, którym go kołysałem, uspakajał się, przycichał, aż zamknął powieki i usnął. Cicho nad śpiącym stałem, zasłaniając mu tylko opalone u ognia czoło od upalnych promieni słonecznych, a gdy spostrzegłem, że wnet się obudzi, zawołałem na swą orkiestrę, aby powracającą do jawy duszę jego powitała pieśnią, lecz niezbyt głośną, ani wesołą, bo wrzawa i wesołość są drożdżami, od których uczucie nieszczęścia wyrasta. Więc z cicha, ostrożnie ptaki moje szczebiotać zaczęły, a ja ze swej strony lałem mu w oczy moją świeżą zieloność tak obficie, aby wypłukać z nich męty bólu i gniewu. Jakoż po raz pierwszy od lat wielu, oczy te długo patrzyły w zieloną gęstwinę, gdy tymczasem szczygieł znizywał w niej na promień słońca drobne treliki, a małe mięty, cąbry,