Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Chwile.djvu/141

Ta strona została uwierzytelniona.

dzięcieliny, na których spoczywał, wydawały rzeźwiące wonie. Wstał potem i odszedł, lecz powraca często. Nie dalej jak wczoraj w południe przyszedł i miał, jak zwykle, usiąść na trawie, gdy biała pajęczyna, którą teraz rozwieszają na liściach moich pająki, ta wiesz? co to ją ludzie »babiem latem« nazywają, osiadła mu na całej twarzy wąsatej i ogorzałej. Zdjął jedwabistą przędzę z wąsów szorstkich, z czoła pooranego zmarszczkami, z oczu zawsze trochę posępnych — i patrząc, jak mu srebrzystą gazą oplatała rękę u ogni fabrycznych opaloną, zaśmiał się...
Umilkł klon, a ja, po chwili zamyślenia, rzekłem:
— Żem też ja nigdy biedaka tego nie spostrzegł, pod samem oknem mojem w cieniu twym odpoczywającego. Dziwna rzecz!
Kilka liści, najbliżej szyby fruwających, aż podskoczyło w górę ze śmiechu.
— Wcale nie dziwna! Wcale nie dziwna! — chichotały, ale nim zdołałem zebrać się na zapytanie, klon w zamyśleniu, chwiejąc się, zaszumiał:
— Hej, hej, gdybym chciał opowiadać o wszystkich ludziach, z którymi w przyjaźni żyłem, za miesiącbym nie skończył... Dzieci, młodzieńcy, starcy... Aha! dzieci! Opowiem tobie, jakiego figla raz spłatałem na korzyść pe-