conej ku ziemi. Więc ciesz się i smuć zarazem, pragnij i trwóż się, »a śpiewaj tylko coraz głośniej, rzewniej, dłużej...« Błogość i melancholia, które dobywają się ze starego drzewa, gdy w zamyśleniu kołysząc gałęzie, o różnych takich rzeczach szumi, oblewały jej serce, jak woda morska perły i jak szmer w łonie konchy; obudzały w niem pieśni coraz głośniejsze, rzewniejsze, rzewniejsze[1], dłuższe, aż nuty ich dosięgać zaczynały tego miejsca, gdzie za płotem rósł krzak berberysowy. Tam zaś, chude maleństwo, w bylicach i zielu świętojańskiem pogrążone, głupie! brało do siebie rajską melodyę kołysanki macierzyńskiej i z czerwonem gronem berberysowych jagód w brudnych łapinach spokojnie usypiało. Tak to ja podstępnie sprawiłem, że młoda matka jednego dzieciątka — śpiewała dla dwojga.
Stał potem klon przez parę minut milcząc, ale zato kilka liści jego żółtych, wyzębionych, fertycznie podlatując w górę, przy samej szybie zaszeptało:
— Była tu raz u nas para kochanków...
— Cicho! nie chcę! — przerwałem, machając ręką.
One upierały się mówić cokolwiek.
— Był raz poeta...
— Dajcie mi pokój!
— Dlaczego, dlaczego o kochankach i poe-
- ↑ Błąd w druku; najprawdopodobniej zbędnie powtórzony wyraz rzewniejsze.