źmi po swojemu szumię, w taki sposób, aby ten, którego kolebka niegdyś w cieniu moim stała, spojrzeć na mnie musiał. Jakoż po chwili, oderwawszy wzrok od brylantowego pazurka i złotych rożków szatanika, spojrzał, a w tej samej chwili serce w nim zaczęło — rzecz nie do uwierzenia! — nietylko śpiewać, ale i malować. Prędzej, niżeli pomyśleć podobna, wyśpiewało ono cały cykl pieśni i wymalowało galeryę obrazów, w której ja, naturalnie, byłem jedną tylko literą i jedną kroplą farby; lecz w sprawach sercowych to zawsze tak: zacząć tylko, a z kropli powstanie morze, z litery poemat. Dość, że z namysłu mego biedaka wypadło grzmiące: Vade retro!
I jak matka nad mdlejącem dzieckiem, z rozpostartemi ramiony pochylił się on nad swymi kochanymi gruzami.
Czy dźwignął z ruiny dom swój ojczysty? Podobno jeszcze nie. Czy kiedykolwiek dokona tego? Skądże ja, śmiertelne drzewo, wiedzieć o tem mogę? Ale pewnem już jest, że szatanowi na bulion nie pójdzie i że z jego winy szatan mu po ojczystym domu nie świśnie tak, aby go z ziemią zmieszać. A i to już coś znaczy, nieprawdaż?
— Tyle co czystość sumienia — odpowiedziałem.
Zamyśliliśmy się długo i milczeliśmy obaj.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Chwile.djvu/147
Ta strona została uwierzytelniona.