Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Chwile.djvu/162

Ta strona została uwierzytelniona.

ropusze śnieżne Spiraci Ulmarii, wspaniałej mieszkanki gęstwin cienistych i cichych. Wysoka i sztywna, ma ona w sobie coś rycerskiego. Pióropusze jej bieleją zdala, jak płaty śniegu; najlżejszy wiatr igra z ich włosami, w których wiszą rzędy i grona gwiazdek śniegowych.
Ale co to? Nic już nie widać: ani Arnik, ani Spirei, ani dzwonków jednostronnych, okrągłolistnych, rozpierzchłych, które na wszystkie strony rozrzuciły tu swoje liliowe kieliszki, kubeczki, dzbanuszki... Nic nie widzisz. Oślepłeś. Rozchylając gałęzie, wziąłeś na twarz coś szorstkiego, włochatego, zarazem trochę lepkiego, pod czem powieki zamknąć się musiały. To pajęczyna, zdjęta twarzą wsuwającą się tam, gdzie prawie nigdy twarz ludzka nie zagląda. Jedno mieszkanie pająka zniszczone, ale podobnych znajdzie się tu mnóstwo. Gdzie najgęściej, tam od gałęzi do gałęzi rozpostarte tkanki szare, czasem grube i szorstkie, jak ścierki, czasem delikatne, powiewne, srebrne, jak promieniste koła utkane z mgiełki. Na tego, kto się nie kocha w rodzie owadzim, to miejsce czyha z każdej gałęzi obrzydzeniem. Co chwila można wziąć na twarz pajęczynę, a dość trudno uwolnić się od tej maski, takie to lepkie i włókniste, czepia się skóry, z policzka zdjęte zostaje na ustach, z oczu ściągnięte wlecze się po szyi, a pajączysko szpetne przechadza się po palcach