włókna szarzyzny, długie, rozczochrane, spuszczające się od nieba, pełzające w powietrzu, stojące pomiędzy drzewami, których kształty wśród nich słabo uwyraźniać się zaczęły, gdy tymczasem gwiazdy na niebie, przez nie zasłaniane, przygasały i znikały. Były to pierwsze, ciche, mdłe heroldy słońca, które wzrastały powoli, w miarę wzrastania coraz więcej przyświecały białością błękitnawą, która je otaczała, pochłaniała, aż pochłonęła zupełnie, a ziemia i powietrze stanęły w bladem, lecz przejrzystem i wszędzie jednostajnem świetle błękitnego świtu. Jak zaklęte w ciszę stało w tem świetle wszystko, co na ziemi rosło i żyło, tylko w górze, wysoko, panował milczący ruch cieniów, mgieł, mar, unoszących się coraz wyżej, wyżej, aż nakształt zwijanego powoli płaszcza zwinęły się do końca, zniknęły, i nad wzgórzami, łączką na dnie kotliny, stanęło sklepienie blade, lecz, jak skrzętnie wymieciona przestrzeń, czyste, bez najdrobniejszej iskierki gwiazd, ani pyłku mgły.
Wtedy obudziły się wietrzyki. Nic dziwnego, że obudziły się pierwsze, bo najlepiej spały, i jako mistrze ceremonii na uroczystości dzisiejszej, musiały czujnie porządku jej dopilnować. Ale zmęczone czy leniwe, wstały nie zaraz i, czas jakiś przewracając się na pościeli, poziewały. Jednego przecież ziewnięcia Wietrzykowego dość było do obudzenia panny młodej
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Chwile.djvu/193
Ta strona została uwierzytelniona.