to od wiosny przeminionej, to od zimy dostrzeżonej, — czy ja wiem zresztą? — coś, czego wyrozumieć niepodobna, lecz co łaskotało mi serce pocałunkami rzeczy dawnych, znanych, kochanych, przeminionych, opuszczonych, przypominających się pośród grobów...
Wtem, wśród ciszy niezmiernej, w rozmowę bez słów moją i otaczających mię przedmiotów wmieszał się wyraźny odgłos płaczu. Mogło się zdawać, że z ust zaklętego tu ducha smutku spadł tłumik i wybuchnęły z nich długo więzione łkania. Ktoś niewidzialny, lecz bardzo niedaleki, namiętnie płakał. Może pomocy potrzebował, tem bardziej, że płacz wydawał się kobiecym. Kilkunastu krokami okrążyłem gęsty klomb drzew i krzewów, aż zobaczyłem grobowiec wspaniały i u stóp jego płaczącą kobietę. Grobowiec był z czarnego marmuru, wyniosły, poważny, bardzo kosztowny, a na dźwigającym krzyż czarnym postumencie jego krwawił się pęk świeżych gwoździków i begonij. W kobiecie płaczącej poznałem tę samą, która mię przed kwadransem na ścieżce do cmentarza poprzedzała. Twarzy jej widzieć nie mogłem i teraz, bo ukrywała ją — w chustce cienkiej i małej, z pod której wyciekające łzy padały na pierś, oblaną wodnymi wzorami czarnej mory. Ręką w długiej, modnej rękawiczce, ściskała mosiężny pręt ogrodzenia, lecz oparcie to nie wystarczało do utrzymania
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Chwile.djvu/215
Ta strona została uwierzytelniona.