— Jaki pan dobry!
— Musiałbym być chyba niepospolicie złym, gdybym nie współczuł wielkiemu żalowi pani...
Smutnie skinęła ręką.
— Już teraz, to nic! Przywykłam. Życie, jak rzeka, toczy się, szumi, a my, jak listki, płyniemy na niem coraz dalej, coraz dalej od tego, co za nami zostało...
Głos jej zadrżał znowu, oczy nabiegły łzami.
Podchwyciłem i dokończyłem myśl jej:
— W szumie życia milkną bóle nasze...
— Ani zupełnie, ani na zawsze nie milkną — zaprzeczyła — powracają, odzywają się, ale w przestankach...
Urwała; w nawpół spuszczonych jej oczach błysnęło coś nakształt ironii.
— Człowiek jest niepospolicie marnym...
— Sąd surowy! — zarzuciłem.
— O samej sobie go wydaję. Prawdziwy.
Oczy jej roziskrzyły się nagle.
— Przecież ja byłam pewną, że jej nie przeżyję, albo przynajmniej, że moje życie będzie już zawsze tylko torturą i żałobą... A potem!
Znowu nie dokończyła i uczyniła ręką gest pogardliwy.
— Wpływ czasu, musu, konieczności... — zacząłem i zapytałem: czy dawno to się stało?
— Wkrótce skończy się trzy lata... W taki piękny zimowy dzień. Słońce świeciło nad ziemią
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Chwile.djvu/218
Ta strona została uwierzytelniona.