Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Chwile.djvu/222

Ta strona została uwierzytelniona.

wązki otwór ukazywała się przestrzeń blada i pusta. Myślałem o dziwnej grze losu, który dwoje dzieci dalekiej ziemi rzucił na step blady, pusty, aby wśród garści drzew i grobów rozmawiały o swych pomarłych matkach i popełnionych winach.
Wkrótce zaczęliśmy mówić o czem innem.
— Powiedział pan: na wiejskim cmentarzu. Czy pan urodził się na wsi? W jakich stronach? Czy dawno pan je opuścił?
Byłem z rodu wieśniakiem, jednym z tych, którzy w dzieciństwie wyciągają ręce do klekocących na gniazdach bocianów, a w latach późniejszych, wśród miejskich turkotów, śnią czasem o gankach, opartych na białych słupach, i o cichych pokojach pod nizkimi sufitami, z ćwierkaniem świerszcza w kącie. Strony, w których się urodziłem, były blizkie jej stron rodzinnych, opuściłem je niedawno. Ona nie była w swoich, odkąd ośmnastoletnią uwiózł ją mąż za rzeki, za lasy. Zaczęła więc dopytywać się i sama opowiadać. Mówiliśmy o wsiach i miastach, o ludziach i rzeczach, o domach, drogach, rzekach, topolach, bocianach, jaskółkach, o stawach, emaliowanych w złote i śnieżne grzebienie, o lasach, nabrzmiałych woniami żywicy i czombru, o wiankach z bławatków, wiszących na krzyżach przydrożnych. Zapytywała, opowiadała, porywała mię za sobą w echowy odmęt