nad którymi po zimowym błękicie nieba przepływały obłoki, zaróżowione od wschodzącego kędyś słońca. Przez chwilę patrzałem na nią, poczem z tem samem wciąż uczuciem głuchego i bolącego gniewu zbliżywszy się, tuż za nią stanąłem. Była tak zapatrzona w górę i zamyślona, że zbliżenia się mego nie spostrzegła. Pochylony nad nią, przyciszonym głosem mówić zacząłem:
— Kiedy u nas o zmroku na Anioł Pański dzwonią...
Ani przelękła się, ani zdziwiła. Jakby spodziewała się zobaczyć mię przy sobie, jakby słowa, które wymówiłem, trafiły na myśl jej, tę samą, czy pokrewną. Podniosła na mnie zamyślone oczy i z resztką balowej wesołości uśmiechem wijącą się po ustach, głosem, dźwięk dzwonów naśladującym, odpowiedziała:
— Dzę—dzę! Dzę—dzę!
Głos miała ochrypły i oczy pełne łez.