U Chaima Cyglera i żony jego Małki było daleko ciszej, niż w domostwie Mendla i Ruchli, niemniej tam także nikt ani myślał o patrzeniu w górę. Owszem, w izbie pełnej większych, mniejszych i zupełnie małych łóżeczek dziecięcych, z za których można było jeszcze spostrzedz w izdebce przyległej dwie kołyski z bliźniętami, w świetle lampki z sucho sterczącym kominkiem, Chaim i Małka nizko pochylali twarze nad wielką księgą rachunkową. Zgodnem widać byli małżeństwem, bo ustami zgodnie poruszali, jednogłośnie wymawiając cyfry rozmaite: zehn, zwanzig, hundert i t. d. Był to duet szeptów świszczących, który ani razu do słowa: tausend! nie dochodził. Pomimo zajezdnego domu i sklepiku z kolonialnymi towarami, Cyglerowie byli daleko bogatsi w łóżeczka i kołyski dziecinne, niżeli w pieniądze. Stąd zapewne pochodziły ostre świsty w ich szepcie, niespokojne migotania oczu i gniewny ruch, z jakim Chaim rękę na księdze rachunkowej oparł, mówiąc:
— Już ja dłużej czekać nie będę! Już ja jej, tej Obuchowskiej, dłużej pobłażać nie będę! Jeżeli za tydzień pieniędzy nie odda...
— Co to za tydzień? Dlaczego za tydzień? Jutro! jutro zrana! — z uniesieniem zagadała Małka.
— Za tydzień — powtórzył mąż.
Żona zgodziła się natychmiast.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Chwile.djvu/270
Ta strona została uwierzytelniona.