odrywał i czynił nią w powietrzu znak groźby, poczem znowu z ciężkością kamienia opadała mu na kolana. Cerę miał w mgle srebrzystej tak szarą, jak kamienie przydrożne, a pospolite rysy tak zaostrzone, jakby je w taki śpiczasty sposób ociosało dłuto jakieś gwałtowne i razem misterne. Było to dłuto śmierci, która weszła do jego małego domu i zabiła mu syna. Tłumik szepczących kobiet stał przy płocie ogródka.
— Od rana tak siedzi, jak pień, do nikogo słówka wymówić nie chcąc!
— Już ja tam niejeden raz chodziłam, prosiłam, perswadowałam, wolę Boską przypominałam, a on nic! Jakby ogłuchł i oniemiał! W ziemię patrzy i dyszy ciężko, jak na śmierć obity pies!
— Syna takiego stracić, co już mu pomocnikiem i przyjacielem był, nie żarty! Ale zawszeż, żeby pomodlił się, z ludźmi pogadał...
— Może mowę mu odjęło!
— Albo rozum?
— Patrzcie tylko, moje kochane, jak on pięścią wygraża się w powietrzu! Zupełnie jak waryat!
— A bo i ksiądz proboszcz, jak stąd odchodził, powiedział: »Bieda z tym człowiekiem! Jeżeli nie zapłacze, może zwaryować!« Mówił do niego długo o różnych świętych rzeczach, modlitwy mu czytał, aż przybiegli wołać go, żeby
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Chwile.djvu/272
Ta strona została uwierzytelniona.