Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Chwile.djvu/276

Ta strona została uwierzytelniona.

mię. Czasem postękiwało z cicha lub niżej jeszcze głowę pochylało ku rękawowi koszuli, którym ocierało z twarzy pot, czy łzy. Owad mizerny, ciągnący ku gniazdu ciężar od niego samego większy, malutki Abel, na którego jakiś Kain ciężar ten zwalił — symbol ludzkości, dźwigającej na barkach brzemię swojej doli!
Z coraz większą trudnością dźwigając i coraz niżej chyląc się ku ziemi, dziecko z worem kartofli na plecach wypełzło z pod ogrodzenia kościelnego, przepełzło otwartą przestrzeń rynku i — jak człowiek z brzemieniem swem w czeluści grobu — zniknęło w wązkiej i ciemnej uliczce.
Wtedy księżyc ominął już szczyt wieży kościelnej i z pośrodka nieba lał na ziemię powódź światłości jasnej, czystej, srebrnej, niewymownie słodkiej.
Rozciągnął także kobierzec srebrny na grubej podłodze i kroplami srebra napełnił ciemne kąty gościnnego pokoju w zajezdnym domu Mendla Szapira, ale kobiety, która z twarzą zanurzoną w poduszce leżała na żółtej kanapie, najmniejszym promykiem nie dotknął. W cieniu i nieruchoma wydawała się pogrążona we śnie, albo w takiej otchłani zamyślenia, z której dna nie widać i nie słychać świata.
Jednak ze świata, zdala, uszu jej doleciał dźwięk pocztowego dzwonka, bardzo słaby, po-