Był to okrzyk nadziei, który ironia zdławiła pytaniem:
— Więc cóż? Alboż to raj wybranych? Upamiętaj się! To dom zajezdny!
Nie! Nie! Czyjeś kroki w sieniach... i głos! Czyj? Boże! To jego głos! Jej imię wymawia! O nią zapytuje! Cud stał się.
Krawędź stołu ściskając mocno w delikatnej dłoni, z cieniu, w którym stała, głowę wychyliła na światło księżyca.
— Pan... tu?
Powiedziała to, jak człowiek, który widzi, ale oczom nie dowierza. Jednak było to prawdą. Po srebrnej płachcie zaścielającej podłogę prędko szedł ku niej i podał jej rękę.
— Pan tu? Jakim sposobem? Dlaczego?
— Jakim sposobem? dlaczego? — powtórzył tym głosem, o którym myślała, że nigdy go już nie usłyszy, i zaśmiał się tym śmiechem, za którego perłowe dźwięki oddałaby chętnie huczne oklaski, których pełno bywało wszędzie, gdziekolwiek bywała.
Siadając, wesoło i swobodnie, z radością w głosie, mówił:
— Panią dziwi, że tu przyjechałem? Dlaczego to panią dziwi? Rzecz tak prosta! Nie znalazłem pani tam, gdzie zostawiłem, i puściłem się w pogoń za zbiegiem. Byłbym tak, dowiadując się, zapytując, jechał aż za granicę
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Chwile.djvu/278
Ta strona została uwierzytelniona.