Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Chwile.djvu/287

Ta strona została uwierzytelniona.

Były w nim światła księżycowe, woń rezedy, źdźbła słomy, błyszczące u progu, jak sztabki srebra i złota, w rozbitym kloszu ognisko iskier i wskrzeszane przez jego migotliwe błyski kwiaty papierowe, — ale człowieka żadnego nie było.
Spała i śniła...
A rzeczywistością pozostało to, że zniknął.
Piękny, świetny, wymowny, zapewne wesoły, żył kędyś, ale już nie dla niej. Nietylko przez śmierć cielesną ludzie ludziom umierają, ale i na różne sposoby inne. Żył kędyś, zapewne szczęśliwy, lecz ją odumarł i z tamtego świata przyszedł we śnie poprosić: zaśpiewaj! Śpiew jej lubił niezmiernie i było to właśnie przyczyną złudzenia, które padało jej na oczy, gdy roiła, że ją samą nad wszystko w świecie polubił. Ten śpiew był dla niej skarbem nieprzebranym, gwiazdą odznaczenia, którą Bóg nad czołem jej zapalił, puklerzem, którym osłonił jej słabe serce.
Lecz gdy on odszedł, mniemała, że wszystkie tony i wzloty, uniesienia i natchnienia, odleciały ją także na zawsze. Pod wielką biedą, która jak postać kamienna legła na jej sercu, stało się w niem cicho, jak w pustym sarkofagu. Ani echa żadnej pieśni, ani chęci wywołania jej z próżni duszy, dla pustki świata. Nagle, przyszedł we śnie i poprosił: zaśpiewaj! a prośba jego nawet wyśniona, wskrzesiła w niej