gromiących w imię Chrystusa. Lecz ani przewidywała, ani spodziewała się tego właśnie, co zaszło. Możnaby mniemać, że słowa przez nią wyrzeczone były dla Zanimirskiego tym gromem, który w pobliżu człowieka padając, nie zabija go, lecz odejmuje mu słuch i mowę.
Wyglądał jak ogłuszony i oniemiały. Skóra i muskuły twarzy zaczęły mu drgać, kurczyć się, ściągać, aż stanęła cała w zmarszczkach, jak w poprzeciąganych wszędzie na czole, policzkach, dokoła ust i oczu głębokich rysach boleści. Plecy jego przygarbiły się, palce obejmujące poręcz fotelu zesztywniały, w oczach szeroko rozwartych uganiały się błędne światełka przerażenia.
— Laura... umierająca... w szpitalu!
Po tym szepcie zdławionym panowała w pokoju długa cisza, którą przerywało tylko ostre, krótkie ćwierkanie wróbli za oknami.
Lecz niedarmo Czesław Zanimirski słynął z energii, która dawała mu panowanie nad wielu sprawami i umysłami. Opanował teraz samego siebie. Wyprostował się, spojrzeniu nakazał spokój; tylko na twarzy pozostały zmarszczki, jak przez palec jakiś twardy wyżłobione rysy.
— Jakim sposobem? Skąd tu przybyła? Z czego umiera? Dlaczego... w szpitalu? Co się stało? Czy została opuszczoną...
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Chwile.djvu/318
Ta strona została uwierzytelniona.