jący! nie spostrzega, nie zapobiega, nie ratuje! a przecież — kocha! Lecz ślepcyśmy! Gdy zaś »ślepy ślepego prowadzi, azaż obadwa w dół nie wpadają?« Moja wina! moja wina!
Wyprostował się i śpiesznie pytać zaczął:
— Więc bardzo chora? Czy wiele cierpi? Jaka to choroba? Możeby ratunek... Wzrok mu zabłysnął. Zrywał się do czynu: prędzej, prędzej do czynu!
— Lekarzy? Pieniędzy? Może zmiana klimatu...
Siostra Klara przecząco wstrząsała głową.
— Nie. Nic już... nic. Kwestya kilku, paru dni...
W oczach uczuła mgłę wilgotną na widok głowy tego człowieka, która nizko na dłonie opadła, szepcąc:
— Biedna! biedna! biedna!
Po chwili zapytał:
— Mówiłaś, siostro, że ma jakieś żądania...
— Jedno tylko, lecz tak ważne i... śmiałe...
Zawahała się. Teraz dopiero uczuła, że to śmiałe żądanie może być także i okrutnem. Okrutnym był gwałt, który samej sobie zadać miała, aby dziewiczemi usty poruszyć te męty życia. Lecz on go jej oszczędził. Patrzał na blady rumieniec, który opłynął jej policzki, na drżenie wstrząsające wargami, myślał chwilę i zapytał:
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Chwile.djvu/324
Ta strona została uwierzytelniona.