Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Cnotliwi.djvu/087

Ta strona została uwierzytelniona.

Zaczął grać. Palce jego mistrzowsko wydobywały, z klawiszów tony, i łączyły je w rozliczne pasma melodji.
Po kilku chwilach znać było z twarzy jego, że zapomniał całkiem o tem co go otaczało, o duszącej atmosferze, którą oddychał, i o tym szkielecie kobiety, który siedział przed ogniem komina, i błyskał co chwilę złotą obrączką ślubną.
Grał z natchnienia, improwizował — i w muzyce jego powtórzyły się chwile, które niedawno przebywał poza ścianami swego domu. Głębokie tony basu naśladowały chwilami uroczysty i poważny szum boru, wiolin szemrał jak biegnące po kamykach strumienie — i zdawało się że gdzieś w dali, cicha woda sączy się zwolna ze stromego urwiska, i kropla po kropli spada na piasczyste dno głębokiej przepaści. Potem zabrzmiały smętne akordy i łagodne andante popłynęło z dwóch przeciwnych stron klawiatury, niby rozmowa dwóch głosów, z których jeden męzki był jędrnej pełen poezji, drugi zdawał się wychodzić z niewinnej, marzeniem zasnutej piersi dziewiczej. Ale stopniowo oba te głosy nabierały energji i mocy; w oddali słychać było jeszcze szum boru i bieg kroplisty strumieni, lecz głuszyła je dwojga ludzi rozmowa, coraz gorętsza, żywsza, namiętniejsza. Aż nagle palce artysty uderzyły gwałtownie jeden akord niezmiernej mocy; ozwały się w nim westchnienia, straszne jęki rwące piersi, namiętność bez granic i bez granic roz-