Twarz sztywnego i zimnego człowieka mniej była niż zwykle obojętną, bo pąsowy promień ślizgając się po jego kształtnych arystokratycznych ustach, oświecał na nich ukrywany wyraz delikatnej ironji.
Ironja ta pojawiła się wtedy gdy śliczna ręka pani Olimpji zamigotała mu przed oczami świetnym soliterem pierścienia, albo gdy oczy jego zawisły na pięknych szmaragdach broszy jej i kolców.
Widocznie brylant i szmaragdy posiadały tajemniczą jakąś własność wywoływania na usta jego ironji; z oczu jego było widać, że patrzył na klejnoty te jak na dobrych swych znajomych; a gdy na nie popatrzył chwilę, przenosił spojrzenie na pana Spirydjona, jakby znowu między świetnemi ozdobami toalety pięknej pani a jej adoratorem upatrywał jakąś niewidzialną dla innych łącznicę.
Nie mięszał się wcale do otaczających go zewsząd rozmów; wyraźnie rozmawiał z własnemi myślami, które mówiły mu o klejnotach pani Olimpji i przypominały mu zarazem pewną starą kobietę o rozumnych oczach i zacnem obliczu, z której rąk niedawno jego ręce wzięły staroświecko oprawne szmaragdy i pierścień z soliterem, i niebawem oddały je w ręce bogatego żyda jubilera.
Nic nie mogło być prostszego nad to, że pani Rostowiecka nabyła cenne przedmioty, za jego pośrednictwem sprzedane przez panię Starowolską, i ustrojona w nie siedziała teraz w obec swych gości, piękna jak bogini a dumna jak królowa.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Cnotliwi.djvu/129
Ta strona została uwierzytelniona.