— Co do mnie, kocham Wandę, i nie wiem za co ludzie tak się uwzięli na nią.
— Niech mię Bóg broni i strzeże od obmowy albo odbierania sławy bliźniemu, tembardziej tej ślicznej i dobrej Wandziulce, którą na własnem ręku nosiłam — wyrzekła pełnym żalu głosem pani Apolonja; ale pocóż się tak naraża, i kompromituje? Bałamucić żonatego człowieka! to grzech i obraza Pana Boga. Wczoraj zaczęłam odmawiać godzinki do Przemienienia Pańskiego, i będę siedm Piątków pościła na intencję, aby Bóg natchnął ją swoją łaską świętą, i nie oddawał na zagubę tej miłej istoty!
— O wilku mowa, a wilk tuż! zawołała amarantowa dama wychylając głowę przez otwarte okno; mówimy o Wandzi Rodowskiej, a ona właśnie przechodzi ulicą!
Kilka osób rzuciło się na te słowa do okien. Ruch ten zwrócił uwagę gospodyni domu, i osób najbliżej niej siedzących. Powstawali też z miejsc, i wyjrzeli na ulicę.
Przeciwległym chodnikiem szła Wanda z matką swą wspartą na jej ramieniu. Obok dwóch kobiet postępował August Przybycki. Wracali znać wszyscy troje z zamiejskiej przechadzki, bo pani Rodowska niosła w ręku wielki pęk polnych kwiatów, i na słomkowym kapeluszu Wandy błękitniało kilka świeżo zerwanych bławatków do białej przypiętych wstęgi. Delikatne policzki pięknej panny barwiły się lekkim rumieńcem zmęczenia, ale nie zdawała się w tej chwili chcieć liczyć gwiazdy, jak się wyrażały o niej znajome jej panie, tylko całą uwagę swą zwracała na powoli i z trudnością idącą matkę, podtrzymując jej
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Cnotliwi.djvu/133
Ta strona została uwierzytelniona.