Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Cnotliwi.djvu/229

Ta strona została uwierzytelniona.

kojnie, byłam pewna że mię już Bozia do siebie zabrała, i że jestem w niebie... I tak mi było dobrze, — tak dobrze... żałowałam tylko mego biednego ojca, który na świecie został... Michasi i braciszków... ale... ale...
Uśmiechnęła się do Wandy uśmiechem pełnym promieni i dokończyła:
— Ale gdym ciebie pani zobaczyła w tej białej sukience, zdało mi się, że twoje włosy to promienie, i że ty sama jesteś jednym z tych aniołów Bożych, które w niebie noszą, całują i pocieszają biedne, chore jak ja dzieci... A kiedyś mię wzięła na ręce i pocałowała w czoło, to już nie żałowałam ani ojca, ani Michasi, ani braciszków, i pokochałam cię — tak pokochałam... bardzo...
Poniosła rękę Wandy do ust bladych, i okrywała ją, pocałunkami.
— Wando! ozwał się znowu głos pani Rodowskiej, nie pozwalaj Andzi tak wiele mówić, bo może znowu dostać gorączki.
Wanda odstąpiła parę kroków od łóżka ku stolikowi na którym stał wielki bukiet różowych astrów, wyjęła parę kwiatów z bukietu i podała je Andzi.
— Baw się dziecię kwiatkami, rzekła, a nie mów więcej, bo ci to zaszkodzi!
Potem nalała do szklanki trochę jakiegoś ochładzającego płynu i przyłożyła brzeg naczynia do ust chorej.
Andzia wypiła kilka kropel, potem opuściła główkę na poduszki, a wychudłe rączki jej zaczęły obrywać zwolna