Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Cnotliwi.djvu/264

Ta strona została uwierzytelniona.

ra była promieniem jego życia, czarem jego oczów, natchnieniem jego ducha.
Tęsknił za nią gdy jej długo nie widział; zdawało mu się wtedy że słońce nie świeci na niebie, i powietrza mu brak do oddychania. Śród pracy codziennej, gdy po kilku minutach zapomnienia pomyślał o niej, doświadczał olśnienia wzroku, i przez kilka sekund nie widział liter które przed chwilą nakreślił na papierze. Często uczuwał w sercu ból wielki, i przeczuwał w nim większych jeszcze boleści zapowiedź — ale zamykał oczy, przed wzrok wyobraźni przywoływał postać i lice Wandy, wpatrywał się w nie, i uspakajał.
Gdy o zmroku siadywała ona przy fortepjanie, i snuła pasma melodji, które teraz dziwnie smętne a podniosłe z pod rąk jej płynęły; zdawało mu się że nad jej czołem białością śród mroku świecącem, widział koronę z promieni, jakimi na obrazach zwieńczani bywają święci, a po sukni jej białej migotał przed jego oczami rój gwiazd...
Widywał ją często we snach, ale zawsze unoszącą się nad nim wysoko — wysoko; tylko skraj leciuchnej jej szaty muskał mu czoło, i promienie jego oczów spuszczonych ku niemu spływały mu prosto w źrenice. W sennem marzeniu, drżący cały, pełen niezmiernej rozkoszy i boleści zarazem, wyciągał ręce, aby pochwycić miękkie fałdy jej sukni, lub na mgnienie oka choćby dotknąć dłoni białej. Ale daremnie — podnosiła się coraz wyżej, coraz dalej, i rozwiewała w przestrzeni, niedosięgła jak gwiazda, niepochwytna jak woń lilji.